Czy rynek przyklaśnie Benowi Bernanke?
REKLAMA
REKLAMA
Bez wątpienia za najistotniejszy z nich trzeba uznać środową, pierwszą od 98 lat, konferencję prasową szefa FED. Po tym, jak ogłoszono, że stopy procentowe pozostawiono na zerowym poziomie, Ben Bernanke odpowiadał na pytania. Nie zaskoczył nawet odrobinę, bo zapewniał o utrzymywaniu niskich stóp jeszcze przez dłuższy czas oraz przekonywał o tym, że program dodruku pieniędzy, funkcjonujący pod roboczą nazwą „QE2”, będzie kontynuowany zgodnie z planem do czerwca, aby następnie pożytki z zapadających obligacji reinwestować w nowe papiery dłużne. Tłumacząc na prosty język: pieniądze zostają i nikomu nie spadnie włos z głowy, a w razie potrzeby będziemy znowu interweniować. W tym kontekście kuriozalnie brzmią słowa amerykańskiego sekretarza skarbu, Timothiego Geithnera, który mówi, że silny dolar był, jest i będzie celem Stanów Zjednoczonych. Dziwnym trafem rynek walutowy od roku ma inne zdanie. W tym czasie amerykańska waluta straciła już 25 proc. swojej wartości w relacji do euro. To na pewno jeszcze nie koniec rajdu, ponieważ EBC – po najnowszych danych o inflacji (2,8 proc.) – będzie zaostrzał swoją politykę pieniężną. Skoro Ben Bernanke z uporem powtarza, że inflacja nie stanowi zagrożenia, to świeżo drukowane dolary szybko są wymieniane na inne waluty lub inwestowane w surowce, co ma zapewnić większy zysk.
REKLAMA
Dowiedz się także: Co wpływa na wzrost cen srebra i złota?
REKLAMA
Ostatnio ucichły rewolucje w Afryce, więc automatycznie skończył się pretekst do kupna ropy. Ponadto agencje donosiły o rekordowych zapasach miedzi w Chinach, więc i ten rynek odstraszał nowy kapitał. Gotówka popłynęła za to w stronę trzeciego, ulubionego tematu, czyli złota. Ten metal znalazł się na rekordowych poziomach blisko 1580 dolarów za uncję, ale ponieważ amerykańska waluta traci na wartości, ten sam kruszec wyceniany w euro czy złotych nie błyszczy już tak jasno. Nie stanowi to problemu, bo złoto staje się dolarową lokatą anty-inflacyjną. Do czasu zderzenia FOMC z rzeczywistością i zakończenia koncertu życzeń („inflacja nie wzrośnie”, „rynek pracy poprawi się”) taki stan rzeczy będzie utrzymywał się.
Sytuacja Stanów Zjednoczonych jest podkopywana nie tylko przez słabnące waluty. Na arenie międzynarodowej straciły one wizerunkowo po niedawnej obniżce perspektywy raitingu w wykonaniu agencja S&P, a teraz Międzynarodowy Fundusz Walutowy poinformował, że już za 5-6 lat Chiny staną się największą gospodarką świata. Te wyliczenia uwzględniają parytet siły nabywczej (purchasing power parity), w tym samym możliwości kupna takiej samej ilości towarów i usług za określoną liczbę jednostek danej waluty, co przy ograniczonej wymienialności juana jest dość naciągane, a pośrednio także psuje wokół atmosferę gospodarczego lidera, który dzierży pozycję światowej potęgi od 120 lat.
Polecamy serwis: Karty kredytowe
Seryjnie bite rekordy hossy na S&P500, DAX czy NASDAQ pokazują, że inwestorzy kupili wersję wydarzeń, przedstawianą przez bankierów i wierzą w dalsze wzrosty. Wyniki spółek za pierwszy kwartał nie oszałamiają, ale są dobre, więc gra z trendem wydaje się najlepszym z możliwych pomysłów. W piątek technologiczny NASDAQ jako pierwszy, rozwinięty rynek przebił rekordy z października 2007 roku, podczas gdy S&P500 brakuje do analogicznego poziomu 15 proc., a DAX-owi zaledwie 8 proc. W tym gronie WIG20, z 35 proc. luką do szczytu, wypada blado, ale pamiętajmy, że w trakcie ostatnich 4 lat skład naszego indeksu uległ znaczącym zmianom na korzyść spółek defensywnych. Mimo to, w takiej atmosferze kwestią czasu – i to krótkiego – powinny być wzrosty naszego rynku oraz osiągnięcie psychologicznej zmiany kodu indeksu na trójkę z przodu.
REKLAMA
REKLAMA
© Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A.