Karty kredytowe w natarciu
REKLAMA
Potencjał jest ogromny, bo w porównaniu z innymi krajami rzadko korzystamy z tego dobrodziejstwa. Według The Boston Consulting Group, tylko 3 proc. Polaków nosi w portfelach kredytówki, podczas gdy na Węgrzech 6 proc., w Estonii 14 proc., a w Słowenii 40 proc.
Walka o ten segment rynku rozgorzała na dobre, bo biznes jest wyjątkowo opłacalny. Wiele banków nawet podkrada sobie klientów, proponując im preferencyjne warunki spłaty zadłużenia na starej karcie. Zachęty są kierowane przede wszystkim do nowych klientów. Nie wszyscy jednak zdają sobie sprawę, że preferencyjne warunki kiedyś się kończą. Najczęściej po roku trzeba wnosić pełną opłatę za kolejny okres użytkowania karty. Wtedy okazuje się, że darmowa karta kosztuje co najmniej 50-100 zł. To jedno ze źródeł dochodów, jakie przynosi biznes kartowy. Drugi to oprocentowanie kredytu, który nie został spłacony w określonym terminie. Kalkulacja jest prosta – im więcej osób nie spłaci zadłużenia, tym więcej bank zarabia na odsetkach.
Większość banków daje około 50–56 dni nieoprocentowanego kredytu, ale potem odsetki sięgają nawet 37 proc. (w Citibanku Handlowym), choć są już karty oprocentowane na dużo niższym poziomie, np. 17 proc. w ING BSK, 19 proc. w mBanku (dla klientów z 2-letnim stażem, 22 proc. dla pozostałych).
Na bonus w postaci niższej opłaty za użytkowanie karty mogą liczyć ich aktywni użytkownicy, tzn. tacy, którzy często płacą plastikowym pieniądzem. W ich przypadku bank odbije to sobie na prowizjach interchange, pobieranej od punktów realizujących transakcje kartami. Jednym słowem, każda promocja wcześniej czy później bankowi się zwróci.
Monika Krześniak
REKLAMA
REKLAMA