Hossę na rynku ofert publicznych mamy za sobą
REKLAMA
REKLAMA
Jeszcze niedawno każda emisja była sprzedawana po maksymalnej cenie z tak zwanych wstępnych widełek, a ta w zasadzie była zbliżona do wyceny analogicznych spółek już notowanych na giełdzie. A mimo to emisje kończyły się absurdalnie wysokimi redukcjami, a debiuty przynosiły gigantyczne przebicia. To już historia.
Najpierw, mniej więcej w tym samym czasie, zaczęły się dwa procesy: żonglowanie transzami połączone z ubieraniem drobnych ciułaczy w akcje w niechciane przez dużych graczy i mało efektowne debiuty. Po etapie słabych debiutów zaczęło się ustalanie ceny emisyjnej na bardziej realistycznym poziomie. Ale i to słabo pomagało. Inwestorzy jakoś nie palili się do kupowania akcji.
Gdy pojawiły się ceny z tzw. dolnego krańca widełek, stało się jasne, że za chwilę jakaś spółka przedłuży termin składania zamówień, a inny emitent drastycznie zmniejszy liczbę oferowanych w pierwszej ofercie publicznej (IPO) akcji.
REKLAMA
Przed nami jeszcze obejmowanie akcji przez gwarantów oraz pierwsza emisja, która nie dojdzie do skutku. Potem zacznie się przekładanie emisji na później, czyli jak mawia mój znajomy na św. Dyrdy. A na koniec kolejka prospektów w Komisji Nadzoru Finansowego gwałtownie się skurczy.
Efekty studzenia koniunktury na rynku pierwotnym są w sumie zdrowe dla giełdy. Przestają się na niej pojawiać firmy, które inwestorom nie mają nic do zaoferowania poza akcjami (tymi z nowej emisji i tymi sprzedawanymi przez dotychczasowych akcjonariuszy). Na papiery dobrych firm sprzedawanych za rozsądne pieniądze zawsze znajdą się chętni. A za jakiś czas znów rynek IPO się obudzi.
TOMASZ ŚWIDEREK
dziennikarz działu Biznes Gazety Prawnej
REKLAMA
REKLAMA