Bezrobocie czy brak rąk do pracy?
REKLAMA
W 1995 r. na umowę o pracę zatrudnionych było 10,1 mln osób, w 2000 r. już tylko 9,8 mln, a w roku 2003 - 9,3 mln. Szczególnie dramatyczny był spadek zatrudnienia w przedsiębiorstwach, a więc tam, gdzie tworzy się bogactwo kraju, od 1995 r. do 2003 r. - o 18 proc. Przybyło za to o ponad 130 tys. pracujących w administracji państwowej.
Spadek liczby miejsc pracy w ostatnich dziesięciu latach wiązał się z restrukturyzacją przedsiębiorstw. Szybko rosła produktywność, spadały jednostkowe koszty pracy i poprawiała się sytuacja finansowa przedsiębiorstw. Ale notowane w statystykach zjawisko ubywania miejsc pracy miało jeszcze inną przyczynę - wielu pracowników przechodziło na renty, wcześniejsze emerytury lub rejestrowali się jako bezrobotni w urzędach, a następnie podejmowali prace dorywcze, często w szarej strefie. Według badań GUS w 2004 r. pracowało w szarej strefie 1,3 mln osób, a z pracy nierejestrowanej korzystało ponad milion gospodarstw domowych.
Z tego powodu nie znamy rzeczywistej skali bezrobocia, które według statystyk jest najwyższe w Unii Europejskiej. Jeśli im wierzyć, Polska jest obok Słowacji jedynym krajem Unii, który mimo szybkiego wzrostu gospodarczego ma przeszło 10-procentowe bezrobocie. W Niemczech, Francji i Włoszech - trzech największych krajach wspólnoty, których gospodarki pogrążone są w stagnacji - bezrobocie wynosi 8-9 proc.
Możemy więc mówić o bezrobociu rzeczywistym i statystycznym. Rozziew między obu kategoriami nigdy nie był tak dramatyczny jak dziś. Według oficjalnych danych GUS we wrześniu bez pracy było 2,3 mln osób. Gdyby liczbę tę traktować poważnie, społeczeństwo powinno znajdować się w stanie głębokiej zapaści, a znalezienie pracy graniczyć z cudem. Tymczasem według innych badań przeprowadzonych przez GUS wiele przedsiębiorstw ma kłopoty ze znalezieniem pracowników. Ze 132,6 tys. zbadanych podmiotów więcej niż co trzeci stworzył w ostatnim roku nowe miejsca pracy. W ciągu I półrocza 2006 r. nie obsadziły co dziewiątego nowo utworzonego miejsca pracy. Większe kłopoty ze znalezieniem kadr miały firmy duże niż średnie oraz jednostki sektora prywatnego niż publicznego. Być może dlatego, że duże prywatne firmy mają większe wymagania wobec pracowników, narzucają większą dyscyplinę pracy i żądają wyższej wydajności. Powraca popyt na wykwalifikowanych robotników przemysłowych. Szuka ich przemysł metalowy, spożywczy, maszynowy, meblowy, odzieżowy. Niezaspokojony popyt na pracowników występuje też w budownictwie, handlu i gastronomii, a nawet w administracji publicznej. Wprawdzie większość firm badanych przez GUS funkcjonuje w centralnej Polsce, ale nowe miejsca pracy powstają również na wchodzie i północy, w regionach katastrofalnego bezrobocia. I tam również pracodawcy skarżą się na brak chętnych do pracy.
Tyle dane oficjalne. Nieoficjalnie zaś wiadomo, że budownictwo, które zatrudnia także osoby niskowykwalifikowane, często mające niewielkie gospodarstwa rolne, boryka się z brakiem rąk do pracy. W małych miasteczkach, gdzie oficjalna stopa bezrobocia dochodzi do 30 proc., bez trudu można dostrzec na wielu sklepach i barach napisy: "Przyjmę do pracy". Brak pracowników gotowych odbyć szkolenie i podnieść swoje kwalifikacje staje się hamulcem dla wielkich inwestycji zagranicznych planowanych w wielu miejscach Polski.
Pracodawcy skarżą się, że brak chętnych do pracy wynika z masowej migracji zarobkowej, zwłaszcza młodych ludzi, którzy wyjechali do bogatszych krajów unijnych. Ale emigracja tylko częściowo wyjaśnia perturbacje na rynku pracy. Wszak wciąż utrzymuje się wysoki poziom zarejestrowanego bezrobocia.
Najwyraźniej duża część bezrobotnych albo nie chce podjąć zarejestrowanej pracy, albo z różnych powodów nie jest w stanie pracować. Psychologowie i socjolodzy podkreślają, że bardzo trudno wyrwać się z bezrobocia, jeśli pozostaje się w tym stanie kilka lat. To tak zwane "bezrobocie wyuczone" może tłumaczyć niechęć do aktywnego szukania pracy, gdy sytuacja na rynku się poprawiła.
Polska nie jest jedynym krajem, gdzie państwowe regulacje zakłócają działanie rynku pracy. W Stanach Zjednoczonych Demokraci, którzy objęli większość w obu izbach Kongresu, planują podniesienie płacy minimalnej, choć większość ekonomistów jest zdania, że spowoduje to wzrost bezrobocia, szczególnie wśród młodocianych i niskowykwalifikowanych pracowników. W Niemczech kanclerz Angela Merkel wycofuje się z planów uelastycznienia rynku pracy. Sytuacja w Polsce jest jednak znacznie gorsza. Koszty pracy są podnoszone przez jawne i ukryte podatki oraz rozmaite składki. Ten tak zwany klin podatkowy sprawia, że popyt nie może spotkać się z podażą. Małych firm, które mają największy potencjał wzrostu i mogłyby zaoferować najwięcej miejsc pracy, nie stać na legalne zatrudnianie pracowników. W dodatku reguły przyjmowania i zwalniania pracowników są mało elastyczne, a w wielkich przedsiębiorstwach przemysłowych kontrolowanych przez państwo rządzą związki zawodowe i politycy. Tymczasem posłowie w Sejmie zastanawiają się nad wyższymi zasiłkami, płacami minimalnymi i rozszerzeniem osłon socjalnych, za które płacą firmy i legalnie pracujący.
Witold Gadom
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA